Od chwili, gdy wpadła mi w ręce kartka pocztowa w kształcie trzech palm skąpanych w promieniach zachodzącego nad oceanem słońca, zapragnęłam pojechać na Bahamy. Pocztówka jednym słowem przemówiła do mnie i co jakiś czas mój umysł kierował się w tamtym kierunku. Ależ gdzie z Polski wyjazd w tak egzotyczne miejsce? Tak daleko …
Nigdy nie mów nigdy
Marzenia się spełniają. Może nie od razu, ale raz pomyślana rzecz po pewnym czasie (raz dłuższym, raz krótszym) zmienia się w rzeczywistość. Dlatego warto marzyć i robić wszystko, aby nasze pomysły urzeczywistniły się 🙂
Otóż podczas dwutygodniowego pobytu na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, wybraliśmy się ze znajomymi do Miami. Słoneczna pogoda zachęcała do spędzania czasu na plaży, ale chcieliśmy zrobić coś jeszcze, korzystając z pobytu na Florydzie. W biurze podróży znajdującym się niedaleko naszego hotelu znaleźliśmy informację o jednodniowych rejsach na Bahamy. Nie zastanawiając się długo, zarezerwowaliśmy miejsca, przecież żyje się tylko raz 🙂
Początki są zawsze trudne
W biurze podróży agentka posługiwała się słowem „boat”, opisując statek, który miał nas dostarczyć na miejsce. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie nagłe pogorszenie pogody w dniu wycieczki. Nad ranem zaczęło strasznie padać, warunki zrobiły się iście sztormowe ?
Koleżanka miała przed oczami mały statek podskakujący na falach jak wydmuszka i zalewającą nas z każdej strony wodę. Sztorm w pełni tego słowa znaczeniu i mała łajba. Zabraliśmy jednak torby, zaopatrzeni w paszporty i bilety wsiedliśmy do busika, który podjechał pod nasz hotel, ruszając ku naszemu przeznaczeniu.
Były wczesne godziny poranne, ciemne niebo i nieustanny deszcz nie pozwalały ujrzeć nic przez okna pojazdu, który po pewnym czasie skręcił i ruszył wzdłuż mrocznej przystani. Zrobiło się jeszcze ciemnej, z każdej strony górowały nad nami olbrzymie kontenerowce i magazyny nabrzeżne. W końcu busik zatrzymał się przed jednym z mrocznych budynków i wysiedliśmy, aby przejść przez odprawę celną i ujrzeć „łódkę”, która miała nas w taką burzową pogodę powieść ku nieznanemu.
Chwila oddechu
Idąc gęsiego, ruszyliśmy korytarzami i przejściami w kierunku wspomnianej wcześniej „boat”, która, ku naszej uldze, okazała się wielkim statkiem wycieczkowym ? Może nie tak eleganckim jak luksusowy „Statek miłości”, ale na pewno nie groziło nam podskakiwanie na falach oceanu jak piłeczka pingpongowa 🙂
Rejs trwał kilka godzin, a pogoda minimalnie zmieniała się z każdą minutą. W deszczu przybiliśmy do brzegu egzotycznego, w moim wyobrażeniu, raju. I tu czekała na nas kolejna niespodzianka. Jedno jest pewnie – nie można było narzekać na nudę 🙂
Strugi deszczu i serwis „autokarowy”
Otrzymaliśmy informację od opiekuna grupy, aby zaczekać przed terminalem na autokar, który miał nas zabrać do Port Lucaya. I tutaj kolejny surprise. Podjechał pojazd, który na pewno kiedyś nosił nazwę autokaru, ale było to na 200% kilka dobrych lat wstecz 🙂
Obserwując pracujące wycieraczki, cieszyłam się, że nie odpadły (a istniało takie niebezpieczeństwo ?) i kierowca jest w stanie coś zobaczyć. Biedak musiał prawie o 360 stopni okręcić kierownicę, aby wejść w zakręt. Przy czym krawężniki to były takie sugerowane znaczniki między ulicami a chodnikami. Raz zakręt był brany mocniej, a raz bardziej delikatnie. Dobrze, że kierownica nie została mu kilka razy w rękach, gdy pędząc, podskakiwaliśmy na wybojach. A istniała taka obawa. Nawet można powiedzieć duża 🙂
W drodze powrotnej drugi autobus był w jeszcze lepszym stanie – miejscami brakowało siedzeń. Można się było zastanowić, czy nie chcieli w nim kręcić kiedyś kolejnego sequela „Grindhouse”. Jedno było pewne – na nudę nie można było narzekać 🙂
Centrum za zasłoną wody
Do Marketplace Port Lucaya, gdzie znajdowało się dużo malutkich sklepików, butików oraz restauracji tworzących istne miasteczko w miasteczku, dotarliśmy mniej więcej w porze lunchu. Dlatego też zaczęliśmy wizytę na karaibskiej wyspie od posiłku w najbliższej restauracji.
Trzeba przyznać, że ryba serwowana na gazecie była jedną z najsmaczniejszych ryb, jakie jadłam w życiu. Nie obyło się oczywiście bez pamiątkowych zdjęć w pióropuszu. Za kilka dolarów pracownik restauracji chętnie pozował do wspólnych fotografii, bo tylko tyle nam pozostało, skoro przyroda wolała odpoczywać za zasłoną wody 😉
Chowając się pod ręcznikami, poszliśmy oczywiście na plażę. Nie trudno zgadnąć, że tłumów nie było, ale na pewno możemy powiedzieć, że nasza stopa na karaibskiej plaży stanęła. Stanąć stanęła, ale później trzeba było wylewać wodę z adidasów 🙂
Cóż pozostaje dodać na koniec
Najważniejsze jest towarzystwo, w którym się podróżuje, bo nie da się ukryć – pogoda nie dopisała (prawo Merphy’ego – na drugi dzień była piękna pogoda na wyspie; akurat ten jeden jedyny dzień, który wybraliśmy na wycieczkę, okazał się deszczowo-burzowy. To się nazywa szczęście). Ale ekipa była super i nie opuszczały nas dobre humory. Nie ma to, jak śmiech przez łzy… a raczej deszcze 🙂 No i oczywiście palmy były, tyle że lekko podtopione 🙂
zdjęcia: archiwum własne
Zapraszam do zobaczenia galerii zdjęć na moim Instagramie.
Zobacz także:
Pogoda pogodą ale przesłanie najważniejsze….warto marzyć i otaczać się wspaniałymi ludźmi 🙂 Dzięki Kasiu za relację, którą bardzo fajnie się czyta