Etap IV – Yak Kharka – Thorung Phedi – Muktinath

 

Z Yak Kharki ruszyliśmy w górę do Thorung Phedi (4450 m n.p.m.), zdając sobie sprawę z czekającego nas ok. 400 m podejścia. Trasa nie należała do łatwych i wymagała skupionej uwagi cały czas. Biegła raz lewym, raz prawnym stromym zboczem doliny, wyżłobionym przez potok. Tłumaczy to nasze częste przeprawy po zawieszonych nad przepaścią mostach, gdzie miejscami widoczne były świeże obrywy — efekt przejścia kamiennych lawin.

 

 

Co charakteryzuje tę wysokość? Niewielka szata roślinna sprawia, że zbocza doliny są praktycznie suche, a jedynie od czasu do czasu można napotkać łąki wysokogórskie. Ale za to można podziwiać pasące się na zboczach koziorożce i jaki 🙂 Niesamowita nagroda za trud włożony we wspinaczkę 🙂

 

 

Kolejny dzień zapowiadał się ciężko – pobudka o 3.30 w nocy, śniadanie o 4.00. Trzeba przyznać, że posiłek o tak wczesnej porze to duże wyzwanie dla osób, które nie są do tego przyzwyczajone. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że czeka nas wyczerpujący dzień, więc staraliśmy się nasycić żołądki do pełna.

Z Thorung Phedi wyruszyliśmy o 4.30, podobnie jak mnóstwo przebywających tutaj turystów. Świt zastał nas na podejściu do High Campu (4925 m n.p.m.), ukazując naszym oczom w oddali Annapurnę III i Gangapurnę. Z każdym przebytym metrem, temperatura spadała, powietrze oziębiało się i ręce zaczynały marznąć. Powoli, z lekką zadyszką, parliśmy coraz wyżej i wyżej.

W schronisku zrobiliśmy krótki postój na ogrzanie zmarzniętych kończyn, ale dopadł nas znów nasz towarzysz. Gdy opuściliśmy nasze ciepłe schronienie, śnieg padał już nieprzerwanie, tym razem pojawiając się w towarzystwie mgły. Niebo i ziemia stanowiły białą jedność, a jedynym widocznym elementem na drodze były sterczące tyczki wyznaczające trasę. Odliczaliśmy każdy krok pod górę w tempie: 30 kroków, przystanek, 10 oddechów.

 

 

Ta przeprawa zdecydowanie nie należała do najłatwiejszych i po raz pierwszy podczas tego trekkingu wysokość dała znać o swojej obecności – zaczęły nas boleć głowy. Na szczęście na trasie pojawiła się malutka chata Dharmasala, w której lokalni pasterze częstowali herbatą. Zatrzymaliśmy się, aby złapać oddech.

 

 

Pogoda nadal nie odpuszczała i na przełęcz Thorung La Pass (5416 m n.p.m.) dotarliśmy ok. 11.00. Zdążyliśmy zrobić zaledwie kilka zdjęć, kiedy dopadła nas zamieć. Całe szczęście, że na przełęczy stała chatka-restauracyjka prowadzona przez samotnego Nepalczyka, który udzielił nam schronienia. Nie ma to, jak ciepła herbata na rozgrzanie 🙂

 

 

Zamieć zamiecią, ale musieliśmy podjąć decyzję, co robimy dalej. Postanowiliśmy zejść czym prędzej w dół, w kierunku Kali Gandaki. Nie było to łatwe zadanie, ponieważ trasa prowadziła na nawietrzną i wymagała torowania sobie drogi w świeżym śniegu. Sunęliśmy wolno, po ledwo widocznym szlaku, noga za nogą, od tyczki do tyczki…

Zamieć przerodziła się w gęstą mgłę, która następnie zamieniła się w oślepiającą, wszechobecną biel. Próbowaliśmy osłonić oczy przed promieniami i odbijającym je śniegiem, ale nawet okulary lodowcowe nie dawały rady. Gdy mgła ustąpiła, jej miejsce zajęło mocne słońce. Zabezpieczyliśmy twarze i odsłonięte kawałki skóry kremami, ale niestety nie dość szybko. Wystarczyła chwila moment, a skóra uległa poparzeniu.

Nasz trud, wysiłek i cierpienie warte były jednak chwili, gdy chmury rozeszły się i naszym oczom ukazały się potężne góry masywu Dhaulagiri oraz góry Mustangu, a gdzieś na południowym zachodzie majaczył w oddali wierzchołek samego Dhaulagiri.

 

 

Ostre słońce towarzyszyło nam przy zejściu do Muktinath, w którym zameldowaliśmy się około 17.00. Tam też Dhaulagiri pokazał się w swojej pełnej krasie – stożek dymiący pióropuszem śniegu na szczycie.

Szczęście nas nie opuszczało i udało się dostać ostatni pokój w kultowym hotelu Bob Marley. Miejsce bezspornie niebanalne – szefem kuchni jest rzekomo Nepalczyk, który przez kilkanaście lat pracował w Sydney, zbierając doświadczenie w różnych restauracjach. Serwowane tam dania były rzeczywiście wyśmienite, wręcz można je nazwać najlepszymi na całej dotychczasowej trasie wędrówki. Po tak ekscytującym dniu zamówiliśmy iście „jakowy” zestaw dań – jak-stek, jak-sznycel, sizler z jaka i enchiladę; skorzystaliśmy również z ciepłego prysznica, który ulżył naszym mięśniom i szybko wpadliśmy w objęcia Morfeusza:)

 

Etap V – Muktinath – Jomsom – Pokhara

 

 

Ostatni etap podróży postanowiliśmy spędzić na zwiedzaniu Muktinathu i przejeździe busem do Jomsom w okolicach 17:00 (pamiętając o zmiennym rozkładzie jazdy!).

Miejscowość położona na wysokości 3749 m n.p.m. to miejsce kultu sakralnego zarówno dla hinduistów, jak i dla buddystów, dlatego też można spotkać tam setki pielgrzymów dziennie. Pierwszym punktem na naszej liście było zwiedzanie Świątyni Wiecznego Płomienia. Wokół tej pięknej budowli znajduje się 108 źródeł, w których przybywający pielgrzymi obmywają swoje ciała.

Liczba 108 nie jest tutaj przypadkowa. Muktinath jest jednym ze 108 świętych miejsc dla Hindusów, w których wyznawca powinien oddać cześć Vishnu. Miejscowość jest również uważana za jedno z 24 tantrycznych lokalizacji w tybetańskim buddyzmie. Nad świątynią góruje 15-metrowa kamienna statua Buddy, a całość robi niesamowite wrażenie na podróżnikach z Zachodu (takich jak my 🙂 )  i zapiera dech w piersi.

 

 

Komunikacja i rozkład jazdy jak zwykle żyły własnym życiem. W hotelu udzielono nam informacji, że autobus odchodzi o 17:00, jednak będąc w okolicy dworca, postanowiliśmy się dodatkowo upewnić. I cóż za zaskoczenie – odjazd punkt 16:00 🙂

 

 

Trasa do Jomsom mimo podróży autobusem była atrakcyjna sama w sobie. Droga offroadowa, która na dnie doliny Kali Gandaki biegła po nanosach rzecznych, ukazywała naszym oczom suche zbocza i zapierające dech w piersiach góry Mustangu i Dhaulagiri.

Jomsom można określić mianem wietrznego, ale urokliwego miasteczka z górującą nad nim północną ścianą Annapurny I. Bartek zaprowadził nas do, jak na nepalskie warunki, całkiem luksusowego hotelu z widokiem na ten piękny ośmiotysięcznik.

 

 

Wczesnym porankiem, w promieniach wschodzącego słońca Annapurna I wyglądała iście baśniowo i bardzo żałowaliśmy, że nasz czas w dolinie Khali Gandaki dobiega końca. Niestety po godz. 9.00 (pamiętajmy, że rozkłady są elastyczne 🙂 ) mieliśmy zarezerwowany przelot awionetką Tara Air do Pokhary. Lokalne lotnisko okazało się bardzo przytulne, z niewielkim ruchem, ponieważ w ciągu dnia odprawiano jedynie 4 loty do Pokhary. Jak łatwo się domyślić, nasz lot był opóźniony zaledwie o 1,5 godziny, co należało uznać za sukces i można śmiało nazwać szczęściem. Niestety podczas przelotu chmury spowiły niebo, uniemożliwiając nam podziwianie szczytów Himalajów z pokładu samolotu. Cóż nam pozostało innego? Zabraliśmy się za fotografowanie pięknie ukształtowanej doliny 🙂

 

 

Lot nie był długi i po 40 minutach wylądowaliśmy. Pogoda jakże się różniła w porównaniu z wcześniejszym śniegiem i mgłami. Było duszno, parno, a termometr pokazywał około 30°C. Chwilę później zaczął padać deszcz monsunowy.

 

 

Znaleźliśmy schronienie w hotelu z widokiem na magiczne jezioro Phewa Tal, w dzielnicy Lakeside. Niestety panująca pora deszczowa przysłoniła nam widok na znak rozpoznawczy miasta – szczyt Machhapuchhare (6993 m n.p.m.), który ukazał się nam dopiero ostatniego poranka pobytu.

Jak zwykle, wszystko, co dobre szybko się kończy. Zachęcam również do zapoznania się z atrakcjami, które zaoferowała nam Pokhara (stay tuned 🙂 ). Nasze wakacje włóczykijów powoli dobiegały końca. Pozostała tylko podróż powrotna do Katmandu i powrót do Polski.

Jedno jest pewne – masyw Annapurny zachwycił nas swoim pięknem i na pewno wrócimy tutaj w przyszłości. Jeszcze wiele nieznanych szlaków przed nami 🙂

 

tekst: Magdalena Okaj, Katarzyna Okaj

zdjęcia: Magdalena Okaj, Krzysztof Okaj

Zapraszam do zobaczenia galerii zdjęć na moim Instagramie.

 

Zobacz także:

Bahamy – w raju też pada

Nepal – wiosenny trekking masywem Annapurny cz.1

Nepal – wiosenny trekking masywem Annapurny cz.2